W Nadorze jesteśmy o 07.30. Jest piękne słońce i zero wiatru, Idziemy z rzeczami nad wodę - Morze Śródziemne!
Siadamy na ławce na promenadzie, wyciągamy resztki jedzenia i zaczynamy nasze ostatnie marokańskie śniadanie - bagietka, serek topiony, pomarańcze, śliwka i banany.
Czas szybko mija, tak że już musimy wracać na główną drogę, łapać taxi na lotnisko, Dystans 30km wg przewodnika kosztuje 200mad. No ale my mamy w portfelu ostatnie 140mad... Zatrzymuje się jakiś grand taxi - stary poobijany biały mercedes - ale kierowca nie mówi po angielsku (nie ma się czemu dziwić), hiszpańsku (Melilla jest 5km dalej - już zaczyna mnie ot dziwić) no i francusku!!! Dlaczego??? Tylko arabski! Już chcemy go spławić, gdy pojawia się pomoc - sprzątający ulice gość zaczyna nam tłumaczyć :) Taxi chce 200mad, my mamy 140mad, no ale jakoś kierowca decyduje się nas zabrać! Ufff, jedziemy na lotnisko!
Nador Al Araoui to niewielki pawilon z tumem rozwrzeszczanych dzieciaków - trwa odprawa do Marsylii, a na naszą Barcelonę musimy poczekać. Przepakowujemy się żeby nie przekroczyć magicznych 15kg w Ryanair, co okazuje się niepotrzebne, przynajmniej w Maroku, bo nikt nie przywiązuje wagi do nadbagażu i każdy go ma. Chyba więc jesteśmy jedynymi co zmieścili się w limicie :) Oprócz nas dwojga, jest jeszcze 3, może 4 europejczyków, reszta to lokalsi! Przez zamieszanie z nadbagażem, bo każdy musi się wykłócić, łapiemy opóźnienie...oby nie było tak duże że nie zdążymy na kolejny lot!
Celnik znów ma wątpliwość czy w Polsce nie funkcjonuje francuski, skoro do niego w nim mówię :)
Odlot z Maroka z ok 30min opóźnieniem. Wrażenia niezapomniane, wrzeszczące dzieciaki naokoło można spotkać chyba tylko na trasach do/z Maroka!